W Rzymie wylądowaliśmy o jeszcze późniejszej godzinie niż w Marsylii. Zgodnie z planem mieliśmy wylądować o 22:35, ale akurat trafiło się ponad godzinne opóźnienie. Zanim dotarliśmy do hotelu było już grubo po północy. Normalni ludzie poszli by pewnie spać ;) My natomiast zrzuciliśmy tylko plecaki i ruszyliśmy na pierwsze spotkanie z Koloseum…
Trzeba przyznać – imponujący jest już sam fakt, że wciąż stoi. Jest jednym z nowych siedmiu cudów świata, a dla mnie jedynym, który udało mi się zobaczyć. Koloseum jest tak niesamowicie wręcz stare… Wybudowano je w I w. n.e. Niby wszyscy znamy liczby, ale czy potrafimy to sobie wyobrazić? Plemię Słowiańskie pojawiło się w Europie dopiero pół tysiąca lat później. Osady Gniezno czy Gdańsk zostały założone dopiero w wieku X.
Całe miasto kryje w sobie patos tych 2 769 lat, które minęły od jego założenia. Znajdziemy go nie tylko w częściowo zburzonej ścianie Amfiteatru Flawiuszów, ale też spoglądając w górę, przez oculus Panteonu, czy stojąc na środku Placu Świętego Piotra, gdzie można podziwiać popis umiejętności Berniniego. Automatycznie czuje się do tego miasta szacunek, tak samo jak szanuje się starszych ludzi – już z samej racji przetrwanych lat.
Rankiem ruszyliśmy na śniadanie – pizza! W końcu jesteśmy w Rzymie ;) Zamówiliśmy klasyczną capricciosę (prosciutto, pieczarki, oliwki, sos pomidorowy i mozzarella) oraz popeye’a (szpinak i mozzarella).
Nawet na zdjęciach widać, że ciasto różni się od tego, które jest serwowane w popularnych w Polsce pizzeriach. Włoskie ciasto jest cienkie i kruche, przez to sztywne – całkiem łatwo utrzymać trójkątny kawałek podtrzymując go trzema palcami. Nie jest też tak tuczące jak fast-food’owa wersja :)
Nie kwestionowanym królem kuchni włoskiej jest makaron. Przechadzając ulicami Rzymu można było wyraźnie odczuć, że Włosi kochają makaron i są z niego dumni. Stoiska z makaronem wszelkich kształtów i kolorów można było spotkać na każdym kroku.
Poza makaronem można było kupić również makaronowe pamiątki – np. Takie słodkie magnesiki na lodówke:
Istnieje taki pogląd, jakoby makaron tuczył. Np. takie spaghetti carbonara – czy przed oczami staje wam miękki makaron, wymieszany z tłustym boczkiem i tonący w sosie śmietanowo-serowym? Jeśli tak, to niedobrze ;) Takie danie można co najwyżej nazwać amerykańskim mac&cheese, a nie włoską carbonarą. Przede wszystkim – sos nie powinien być śmietanowo-serowy, tylko jajeczny. Makaron gotujemy al dente. Powinniśmy użyć boczku typu pancetta lub guancame. Natomiast ser nie powinien być ciągnący się, tylko twardy i kruchy. W oryginalnym przepisie używa się parmezanu lub Pecorino Romano.
Drugie z prezentowanych spaghetti to klasyka klasyków, czyli aglio e olio (po polsku “czosnek i olej”). Kilka najprostszych składników: czosnek, papryczka chili, oliwa, szybko podsmażone i wymieszane z makaronem al dente – pyszności! Do obu spaghetti podano dodatkowo parmezan w osobnym naczyniu, niczym przyprawę, także można było sobie podsypać wedle uznania.
Parmezan jest serem z mleka krowiego i jak można domyślić się po jego nazwie – pochodzi z bolońskiego miasta Parma. Tak jak Holandia chlubi się żółtymi serami półtwardymi, a Francja serami pleśniowymi, tak Włosi najbardziej dumni są ze swoich serów twardych długodojrzewających. Parmigiano-Reggiano, czyli właśnie parmezan, jest najbardziej znanym serem włoskim na świecie – a jednocześnie kluczowym składnikiem włoskiej kuchni.
W Rzymie nie mogło zabraknąć wywodzącego się z tego miasta Pecorino Romano, który również jest twardym serem długodojrzewającym, ale wytwarzanym z mleka owczego. Historia wytwarzania tego sera sięga Starożytnego Rzymu. Wchodził w skład racji żywnościowej legionistów :)
Wśród wędlin na szczególną uwagę zasługuje Prosciutto di Parma, w Polsce zwana szynką parmeńską. Tradycja jej wytwarzania jest starsza nawet niż Koloseum. Do jej produkcji wykorzystuje się całe udźce wieprzowe, najlepiej sporej wagi. Posoloną i obtoczoną tłuszczem wieprzowym poddaje się suszeniu przez około rok. Poza solą i tłuszczem nie powinna zawierać żadnych innych dodatków.
Pozostaje skropić wszystko oliwą :) Borowikowa, truflowa, cytrynowa, pomarańczowa, mandarynkowa, czosnkowa, bazyliowa, szałwiowa czy z pepperoni? W większości sklepów można było przebierać w różnych rodzajach.
Podróż ta uświadomiła mi, jak bardzo na lokalne tradycje żywieniowe wpływ ma położenie geograficzne. Niby oczywista rzecz, ale nigdy wcześniej nie byłam tak daleko na południu :) W nocy było gorąco, a za dnia żar wręcz lał się z nieba. Temperatura w południe dochodziła do 35°C. A przecież był wrzesień!
Prędzej można było natknąć się na stragan z owocami, niż np. stoisko z hot-dogami. Były zresztą otwarte do późna w nocy, gdy wszystkie inne sklepy i restauracje już dawno były pozamykane. Istnieja anegdotka o pewnym polskim szlachcicu, który przed zimą uciekł z Włoch z powrotem do Polski, w obawie, że po lecie karmienia trawą, zimą podadzą mu siano ;)
Pobyt w Rzymie przedłużyliśmy o dodatkowy dzień, a i tak było to definitywnie za mało! To jedno z tych miast, do których wrócę bardzo chętnie. W końcu to tu właśnie znajduje się kolebka cywilizacji europejskiej… Przekonują nas o tym nie tylko zabytki architektoniczne, ale również wiekowe tradycje kulinarne. Koloseum uchowało się przed zniszczeniem przez 2 tysiące lat, mimo wojen i trzesięń ziemi. Receptura wytwarzania Pecorino Romano jest jeszcze starsza! Budzi to we mnie ogromny szacunek do Włochów, za to jak dbają o swoją kulturę, i dodatkowo – za to jak potrafią na niej zarobić ;)
Dodaj komentarz